Jeśli nie wiesz, jak to działa: Poczta Polska.

(część pierwsza cyklu edukacyjnego non-profit)
Należałoby rozpocząć od tego, że instytucja tutaj opisywana na pierwszy rzut oka może wydawać się zupełnie niewinna, a wręcz ujmująco pożyteczna. Lecz tak nie jest.
Poczta Polska jest mechanizmem uknutym w zamierzchłych czasach, gdy powszechnym było bycie innemu człowiekowi hieną, a o poprawnym politycznie wilczeniu się na bliźnich mowy być jeszcze nie mogło. Na ideologicznych podstawach struktury zarządzania naszej Poczty wzorowały się między innymi Babilon, Gomora oraz krąg piekła dedykowany pomniejszym szubrawcom, malwersantom i stręczycielom. Aparat niecnego wykorzystywania człowieka przez człowieka, człowieka przez zwierzchnika, urządzeń ogólnego pożytku przez wszystkich, którzy przy nich przebywają, pań w okienkach przez krwiopijców oraz petentów przez panie w okienkach dopracowywany przez wieki nie doczekał się jeszcze godnego konkurenta.* Dość jednak o samym mechanizmie. Przejdźmy do przykładów jego aplikacji.
I tak wśród popularnych zastosowań Poczty Polskiej znajdziemy przede wszystkim awizowanie i nękanie współbratymców listami poleconymi z Urzędu Skarbowego** oraz Zakładu Ubezpieczeń Społecznych (najczęściej w druzgoczących kombinacjach). Rzeczą drugorzędną, choć równie ważną jest darcie, łamanie, tłuczenie, maltretowanie, poniewieranie, szmacenie, brudzenie, korodowanie, smarowanie, ubliżanie, deptanie, znęcanie się, gniecenie, kopanie, siekanie, poniżanie, spalanie, krojenie, zużywanie, unicestwianie, anihilowanie, a w najlepszym przypadku przywłaszczanie sobie przedmiotów bliskich nam oraz naszym rodzinom.
Nieocenioną rolę odgrywa w działaniach Poczty synchronizacja czasowa. Nie do przyjęcia jest przecież, żeby rozszarpaną książkę, czy stratowaną płytę kompaktową znaleźć w skrzynce w tym samym choćby tygodniu, w którym nadawca ją do nas wysłał. Co to to nie. Reguły są jasne. Zmasakrowany prezent urodzinowy musi odleżeć w zaspie na podjeździe do pierwszych roztopów. Zabawki dla dzieci są przypalane w specjalnych piecach, następnie miażdżone, zalewane radioaktywnymi chemikaliami i dostarczane ze złośliwym uśmieszkiem dokładnie trzy lata po terminie. Wszelka kasa ma zostać natychmiast rozkradziona, a właściciel wyśmiany oraz pobity do nieprzytomności podczas wypełniania druku reklamacji.
Przykłady można by mnożyć.***

---
* Choć Kim Dzong Il na co drugim wiecu oświadcza, że w następnej pięciolatce Korea Północna będzie już właściwie deptać po piętach Poczcie Polskiej.
** Ta z kolei instytucja, jako nadrzędna wszelkiemu zwyrodnieniu wykracza poza ramy pojęciowe najbardziej nawet wykolejonych jednostek i z tego powodu nie śmiem targnąć się na dłuższą dygresję.
*** To będzie catch phrase całego cyklu. Będzie się on pojawiał zawsze w ostatnim zdaniu, więc bądźcie gotowi.

W następnym odcinku: Efekt cieplarniany.

Drogi pamiętniczku

Poziom mojego człowieczeństwa minąwszy z niewysławialną prędkością dno, osiągnął przypisane mu perygeum. W nieodzownej reakcji wystosowuję ten list otwarty i niniejszym obiecuję solennie, że teraz z dnia na dzień będzie tylko lepiej. Od jutra poruszam się ruchem jednostajnie przyspieszonym w kierunku punktu, w którym na nowo będę miły swojemu Stwórcy. Od jutra staję na nogi, podnoszę się, unoszę nad tym pożałowania godnym padołem. Niechaj przyświeca mi myśl, którą przesłałem przyjacielowi współtworzącemu tego bloga.
Moim mottem od tego momentu staje się sentencja wypluta w chwili ostatecznej jasności, zupełnie jak w Pi Aronofskiego:
"Alkohol na dłuższą metę to ani zbawienie, ani samobójstwo. To mocno przereklamowane hobby. Jak kurwa znaczki".

To ja. Nowy lepszy Zwlokii.

Królowa Nostalgiczna

Ech, jaka jesteś rozmemłana i ktoś do tego nadaje ci imię Nostalgia. Widzisz, że ku dobremu nie podąża ani to, ani tym bardziej owo, ale pchasz się tu. Niech strzeli. Niech będzie. Lepiej i kiedyś.
Nowy Jork też tak cały zaczynał, a teraz, proszę, gdzie jest.

***

Gdybyś tylko mógł, nazwałbyś mnie aniołem. Niepomny zakrzepłych śladów znaczących miejsca, w których niezliczone milenia przed twoimi narodzinami powiewały pióra, wpatrywałbyś się we mnie myśląc o cudzie. Moja rola polega na tym, by trzymać cię w rękach zaraz przed tym, kiedy po raz pierwszy ujrzysz światło. I w tym ulotnym momencie wieczności wsłuchać się w twoje pierwsze tchnienie. Znowu spróbować zrozumieć wszystko patrząc zaledwie na pyłek kurzu.
Miejsce, w którym trwamy zawieszeni byłoby ci obce, gdybyś mógł je teraz oglądać. To jednak tutaj będziesz chciał się znaleźć przez całe swoje życie. Będziesz tworzył i kochał, świadomie i bezwiednie płodził i unicestwiał. Będziesz pogardzany i będziesz budził lęk. Wszystko jednak po to, by jeszcze raz wtulić swoją głowę w moje pomarszczone ramiona.
I ja także będę za tobą tęsknił. Dopóki twoja łza nie wyschnie na moim policzku.
Witaj i żegnaj. Dziecko. Starcze.
Żegnaj i witaj.

Twitter 0001

Dzisiaj, na wspomnianą w tytule modłę twitterową uraczę popularną Cię zaśpiewką (melodia znana - normalnie leci "Kochany, kochany, lecą z drzewa jak dawniej kasztany"):

Zwlokii, ach Zwlokii
poziom twojej abnegacji jest imponująco wysoki

w przekładzie na język wroga brzmi ona:

Oh our dear Carcass
Your abnegation level rises above us

dalej wiadomo. Picie do rana, spanie do siedemnastej pośród rozmów o Bogu oraz myśli o Szatanie.

Zadanie

- Powiedz mi, kurwa, co ci wisi? – Ryknął w końcu Szef. Był już cały czerwony i spocony od kłótni odbywanej właśnie z agentem 00FF.
Rozmówca przetrawił jakoś ten wrzask i jeszcze raz spokojnie się zastanowił, ważąc każde słowo swojej przyszłej odpowiedzi. Sprawa bowiem śmierdziała – była to najgorsza robota, jaką mu kiedykolwiek próbowano zlecić. Zacisnął zęby i wysyczał powoli idealnie zbalansowaną wypowiedź:
- A może odpowiesz mi, do chuja psa, dlaczego nikt przede mną nie zgodził się podjąć tej misji? I dodaj przy okazji, dlaczego sam nie pójdziesz i tego nie zrobisz.
Szef miał już gotową ripostę. Po prawdzie przecież odpowiadał na to pytanie już 253 razy.
- Stanisław... ja mam żonę i dziecko. Większość agentów też już ma. A ty jesteś najlepszy w tym fachu i nie założyłeś jeszcze rodziny. – Wyrecytował podpierając się dopracowaną do perfekcji błagalną mimiką.
- Ja cię sunę. Nie gadaj mi takich pierdół...
- A poza tym, czy ten milion dolarów to mała sumka za tak proste zadanie? – Wtrącił w odpowiednim miejscu Szef. Dobrze wiedział, że to już ostatnia deska ratunku, finalna karta przetargowa. Zaraz prawdopodobnie będzie zmuszony podnieść stawkę, ale może 00FF połasi się na milion?
- Czy ty tego nie rozumiesz? Tu nie chodzi o pieniądze. Tu chodzi o dożywotnią zmianę mojej pozycji społecznej. Z wielbionego amanta, z człowieka, który rozbija się po dyplomatycznych rautach, zalicza modelki, jeździ tym, pachnie tym... Słowem z "mówię bingo & tańczę tango" na mega-zboczka, na ojca chrzestnego wszystkich zboczków. Kurwa, bądźmy szczerzy. Na ultrapierdolniętego przewodnika duchowego, guru wszystkich guru, papieża każdego dewianta tego świata.
- Czy przypadkiem nie przesadzasz? Być może...
- Ja przesadzam? Przecież to jest w centrum miasta!
- To tylko pomnik, na Boga Ojca!
- Apelując, kurwa, do twojej pamięci przypominam, że pomnik krowy!
- Uratujesz tysiące istnień!
- Przecież o tym nie będzie nawet wzmianki. Zaraz po robocie, a jeszcze pewniej w jej trakcie, przyjadą z najbardziej renomowanej kliniki dla pierdolców i mnie zawiną. Kopsną mi takie lekarstwa, że po łopatce będę się drapał stopą. Pozwalając sobie na jeszcze dalej idącą prognozę twierdzę, że historie o moim wyczynie będą powtarzać sobie nawet niebiańskie zastępy na polach Armageddonu.
- Ale...
- I jeszcze jedno. Następna robota, o jakiej będę mógł marzyć to publiczne włożenie sobie tego twojego miliona w odbyt.
- Dwa miliony.
- Wychodzę! – ryknął 00FF, wstał i wyszedł z trzasnąwszy drzwiami osiem razy.
Szef siedział załamany. Ostatni z agentów odmówił współpracy. Nie było już nadziei.
Opuszczony przez wszystkich pochylił głowę i spojrzał na swoje spracowane dłonie. Kiedy miał już zacisnąć je sobie na szyi, do pokoju energicznie wszedł ten sam agent. Nie zwracając jednak uwagi na rozradowaną minę swojego zwierzchnika, pozrzucał mu z okna wszystkie doniczki, nacharał na dywan i wyważywszy drzwi wyszedł z gabinetu.

Czy cudem odratowany po próbie samobójczej Szef wymyśli co zrobić?
Kto rozbroi bombę, ratując tysiące istnień i czy pomogą ogłoszenia w najgorszych szmatławcach?
Ciąg dalszy nastąpi.

Cud kolejny


Słońce dopiero co wstało. Dwa drzewka, stojące w charakterze ozdoby przy warsztacie naprawy samochodów, rzucały cienie długie jak lotnisko. Mimo, że pora była wczesna trzy postacie pochyliły się jednocześnie nad otwartą maską samochodu.
Właściciel warsztatu polecił zrobić coś właścicielowi samochodu. Pomocnik zaś natychmiast skoczył po potrzebne klucze, pompki i lewar. Chwila bezruchu. Wszyscy powrócili na swoje pozycje.
Majster skrzywił się, pomocnik przypominał sobie lepsze dni, kierowca tęsknił za czasami, kiedy wszystko było sprawne.
Kilkanaście szemrzących i przekomarzających się minut. Majster dyrygował kierowcą, pomocnik robił dobre miny do złej gry. Od czasu do czasu chodził jednak na stronę aby pobyć chwilę szczerym i zmienić mimikę twarzy na okrutnie tragiczną.
Majster coś poruszył pod maską auta i wydał kilkanaście poleceń kierowcy. Kierowca zadał parę pytań o mało, że na temat, w kierunku pomocnika. Pomocnik uśmiechnął się na tyle nieszczerze, że minęła kolejna jedna czterdziesta ósma rozpoczynającego się dnia.
Majster, ot tak, niechcący wskazał, podczas wygłaszania kolejnego monologu, na świadectwa ukończonych szkół. Pomocnik wydał kilka poleceń kierowcy. Kierowca pamiętał, oj, jak on pamiętał lepsze dni.
Kiedy wskazania zegarków poczęły ciążyć na sumieniach mechaników, kierowca przemówił cicho:
- Przydałby się cud.
Majster zrobił urażoną minę. Pomocnik również wyraz twarzy miał taki, jakby go ktoś poczęstował cukierkiem. Obydwaj równie cicho rzucili:
- Myślisz pan?
Kierowca potwierdził.
Jakby niechętnie, ale, co ciekawe szybko i bez ociągania chwycili się więc przepisowo za dłonie, stając w trójosobowym kole. Znaczy się, że z punktu widzenia Stwórcy był to taki pogięty sześciokąt. Wejrzeli dalekowidzącymi i natchnionymi oczyma w poranne cumulusy i wybełkotali parę zaklęć.
Z Nieba zstąpił jednorożec. Cudowny, biały jak najczystszy śnieg, piękny i delikatny, idealny i niestety krótkotrwały.
PING! Pierdolnął jakiś niewidoczny ale niewątpliwie zajebisty dzwon. Jednorożec zniknął. W jego miejsce pojawiła się krótka notka, mówiąca o tym, że limit cudów na dzień bieżący został wyczerpany.
Kierowca nie mógł powstrzymać się od komentarza.
- Wiecie co, panowie? Czasami wydaje mi się, że to nie jest tak, że On niedosłyszy. On sobie czasem wyraźnie leci w człona!


Życie Roku 2007

"Co to za zdanie w ogóle" - wycedziła ze sykiem. Dodała - "bez przesady, nie wycedziłam". "Nie ze sykiem". Kując mnie w lewe udo broniła swoich racji.
Oczywiście to były jej racje. Jej. "Oj myszo, myszo". Tak w jej ustach i w niektórych kręgach znany byłem jako "mysza". Byłem także niedźwiedziem, misiem i niegrzecznym żółwikiem. Ten ostani to historia na specjalną okazję. W każdym razie nie byłem lelkiem kozodojem co było dla mnie ogromną ulgą.

Znam kogoś kto z kolei zna kolesia którego daleki kuzyn poluje na te śliczne ptaki. Oczywiście wróże mu rychły zgon. Więcej informacji tu http://pl.wikipedia.org/wiki/Lelek_kozodój. Znam też kogoś kto chciałby na lelku najmniej z 6-tego piętra zlecieć. Inny egzepmlarz przekąsił by lelka kwiatem paproci. (Tu powinno nastąpic budowanie napięcia wielokropkiem ale chuj, nie bedzie)

W każdym bądź razie, to tyle tyułem wstępu. Koniec roku sie zbliża czas podsumowań i refleksji. Z racji tego że to blog o życiu proponuję mały konkrusik na życie roku. Życie roku to zabawa w której zostanie wyłoniony mechanizm, który to swoim zachowaniem podbił serca milionów(negatywnie lub pozytywnie). Proponuje dwie kandydatury (nacechowane moim, subiektywnym spojrzeniem)

1. Gra życie. Mechanizm (znany od lat), który swoją doskonałością może posłużyc do generowania "Ambitej poezji z USA" a implementacja wsparta na KFR (konfabuły register) będzie tak przebiegła jak taka suka - Alexis z Dynastii. Pod spodem zdjęcie z mojej implemetacji "życia"



Zaraz obok do nominacji życia na Życie Roku 2007 nominuję...

2. Łukasza Felsztukiera. Człwiek który zniknął. Więcej już nie mógł i zniknął. Bohater IT Cyfrowej Jedynki. Przodownik MS i Jedi IT. Odeszedł. Po latach walki odzeszedł. Już go nie ma.

Nie to żeby spotkał lelka kozodoja (więcej: http://pl.wikipedia.org/wiki/Lelek_kozodój), cały czas żyje ale co to za życie ? Ja nie wiem.

Pod spodem od jakiegoś czasu umieszona jest sąda, propnuje za pomocą niej oddawać głosy na kandydatów. Wszelkie zgłoszenia na życie roku proszę umieszczać w komentarzach do tego postu.

***

Wpatruję się ciekawie i bezrozumnie w drobinki kurzu falujące nad moją głową. Ogarniam naiwnym, niedorozwiniętym spojrzeniem cały ten sześcienny habitat, w którym spoczywam. Wypełnione zimnymi prostokątnymi przedmiotami kubistyczne składowisko odpadków utrzymujące mnie z dala od życia.
Pod naporem wzroku zaczyna się rozpogadzać, jak sekunda po sekundzie, obrót po obrocie. Lekkie ukłucia, słońce przez zamknięte powieki. Przechylam się i chwieję lekko, oddalam w nieskończoność wyuczone wizje najbliższej przyszłości. Rozpoznaję smak chleba z cukrem, kochany fartuszek i ganek. Rowerek i łąkę z wąskimi torami.
Plamę krwi na chodniku. Nóż w mojej dłoni i dumny samotny śpiew.
Mamy królestwo i mamy króla.
Użycie fluktuatora konfabulacji z poziomu dyrektywy _asm w środowisku msvc++ powoduje dodakowe przyspieszenie działania mechanizmu automatycznego rejestru konfabulacji na poziomie losowym określanym w chwili t przez ów fluktuator właśnie.
Podczas oprogramowywania kiepodżina z użyciem microsoft agent i generatora losowych konfabulacji został odonotowany ponad 30% wzrost wydajności konfabuły.
Maszyny testowe były wyposażone w 4 rejestry KFR (konfabuły register)

Przy obecnym poziomie kłamstw jesteśmy już dziś w stanie pobić każde kłamstwo człowieka-emigranta z małej miejscowości której liczba ludności wg wikipedii kiedykolwiek była podzielna przez 25 bez reszty.

Teorie kłamliwych sukinsynów z miast małych już w krótce powinien opisac Solus.

Bez odbioru w ten chujowy, pierwszy, grudniowy dzień.
Rośliny zielone. To jedno z jego zainteresowań, jego pasja. Tao. Droga do oczyszczenia. Często kiedy zostaje sam, kiedy nie ma nikogo kto mógłby go potępić, podgryza zielone liście z doniczek stojących na parapecie. Strumień soku z liści drzewka szczęścia powoli sączy się przez przełyk. To wielki problem wysysać płyn z liści. Jak najlepsza czekolada z Wedla, słodycz(?) nie daje mu spokoju, wciąga i uzależnia. Dla zwykłego śmiertelnika rośliny doniczkowe nie są żadnym przysmakiem. On je wprost uwielbia. Niczym koneser rozróżnia paproć, trzykrotkę czy fiołka. Nie chodzi tu oczywiście o fakturę liścia choć i tak mogła się wydawać dodatkowym atutem. Z zamkniętymi oczami, za pomocą tylko węchu rozróżnia około 100 gatunków roślin doniczkowych. Co dziwne nigdy nie przyrządzał z nich jakiś wyszukanych potraw. Zawsze za  najlepsze uważa rośliny prosto z ziemi. Czasem wiedziony opisanym już instynktem szuka czegoś w donicy rozrzucając ziemie dookoła… Być może on po prostu lubi szukać? Szuka w googlach i wikipedii, szuka nowych smaków i przygód. Czy można osądzać go tylko dlatego że poznał smak paproci? Czy można mieć pretensje że ma ochotę na lelka kozodoja? Czy trzeba się bać kogoś kto rzuca się na każdą zauważoną baranią skórę?
Ciężko było mu wstawać rano. Obolała głowa od googlowania do 2-giej w nocy. Co dzień opanowywał najmniej 1oo stron wyników wyszukiwania. Zaraz po tym jak wszyscy szli spać, on po cichu, po wielkiemu cichu, szedł sobie ku komputeru i w googlu serczu i serczu... Najczęściej ineresował się baranimi skórami, roślinami zielonymi i ptakami. Od dawna marzyłby złapać lelka kozodoja. Jak podaje wikipedia (wikipedia to dla niego drugie źródło informacji) lelek kozodój kóz nie doi a żywi się nocnymi owadami. Ponoć usłyszeć lelka live wróży szybki zgon. On nie bał się. Był pewien, że udowi ptaka szybciej. Ha! Był pewny tego, że zanim go załatwi poleci na nim jak na białym stworze z Neverending Story. Patrząc przez okno marzył o ucieczce. Ucieczce na kozodoju. Biorąc pod uwagę, że mało nie ważył, lot na lelku mógł skończyć się dla nich dwóch śmiertelnie. To nie było dla niego istotne. Instynkt podpowiadał "Złap go i leć". Instynktem kierował się często. Czy instynkt wiódł go ku nieodwracalnej katastrofie? W dzień zapatrzony w niebo szukał ptactwa, w nocy niczym bot przeglądał kolejne strony wyników wyszukiwania googla. Czy jego mózg jest wstanie pomieścić tyle informacji? Pytanie: czy naprawdę potrzebował wiedzieć tyle o baranich skórach?

Niedoręczony list miłosny

Doskonale wiem, jak teraz się czujesz,

rzekł Diabeł uśmiechając się tak,

żeby można go było poczytać o życzliwość.

To takie banalne.

Taka jest natura twoja, biedaku,

że pociąga cię i budzi żądze twe to tylko,

czego mieć nie możesz.

Widzę oczy twoje płonące i czuję twe pragnienie;

wierz mi, że rozumiem jak w myślach pięknieje

i korzenie zapuszcza wizja rzeczy owej płochej.

Jednak obojętność, fakt, że poza rąk zasięgiem

istota jej spoczywa takie jest nęcące,

tak snom nie daje przybywać.

Wiedz na pewno, a pewność tę zawierzyć mi możesz,

że gdyby tak się stało,

że twoja by była na pierwsze skinienie,

kiedy przywołać mógłby ją nawet błysk w oku,

kiedy w omdlenie wpadałaby słysząc pytanie

choćby o dzień tygodnia,

nie chciałbyś znać jej, mój panie.

A zmiana nieznaczna, w fizyczności żadna,

w dotyku, w zapachu i w smaku nie znałbyś różnicy,

wiotka niedostępność, gra uników zgrabna,

próżne kierowanie uwagi w inną stronę niźli twoja,

przyciąga i zapomnieć się nie daje.


Spojrzałem raz jeszcze

w twarz jego wyszczerzoną diablo.

Splunąwszy pod nogi,

szepnąłem zmęczony wyglądając za kontuar.


Tyle pierdolenia o czterdzieści groszy?

Już niech będzie ćwiartka. Żydzie.


W umyśle pieszcząc wyobrażenie

nabrzmiałej połówki moich marzeń.

Jak zawieszona w próżni żarówka, w totalnej ciemności. Nie wiem czy świeci nic nie oświetla. Nie wiem czy spada czy wisi. Łeb boli od pustki a myśl nie gości tu często. Myśli jest wiele ale nie można nazwać ich myślami hostowanymi. One przemykają i uciekają z prędkością równa prędkości impulsu pojawiającego się między neuronami. O dziwo neurony jeszcze są. O dziwo! Czemu trójką prostokątny? Salut! Kolorowe plamy na połączeniach wypalane i przepalane niczym stara taśma filmowa. Dlaczego one tak krzyczą? Ręce same do … się rwą. Nie ruszam ich. Kot miauczy. Status niedostępny. O kurwa !

***

Otworzyłem oczy i powoli wychodziłem ze złego snu. Próbowałem w nim uciec przed spadającą lawiną. Nogi grzęzły mi coraz głębiej w zaspach z każdym postawionym krokiem, a nawałnica śniegu zbliżała się dudniąc ponuro i nieodwołalnie. Przerażony próbowałem resztkami sił oddalić się od niej jeszcze na przynajmniej kilka metrów. Odwlec nieuniknione pogrzebanie żywcem. Kiedy poczułem pierwsze uderzenie w plecy, coś chwyciło mnie za rękę.
Podniosłem się i spojrzałem na Lukrecję. Siedziała skulona na łóżku. Była odwrócona do mnie tyłem, ale paznokcie jej lewej dłoni nerwowo wbijały się w moje przedramię. Drugą ręką okryła sobie głowę tak, jak dzieci, kiedy próbują z całych sił stać się niewidzialne. Spod szarej koszuli nocnej widać było równą linię wystających kręgów dziewczyny. Oddychała szybko, a dymek pary z ust unosił się nad jej głową.
Delikatnie pogładziłem dłoń, którą wpijała mi się w skórę. Po chwili Lukrecja poluźniła uścisk, cofnęła rękę i zaczęła powoli rozczesywać włosy. Odwróciłem się i spojrzałem na zegar stojący na podłodze po mojej stronie łóżka. Księżyc próbujący przebić się przez grube granatowe chmury stanowił jedyne źródło światła w pokoju, więc dopiero po kilku sekundach zobaczyłem wskazówki. Była czwarta w nocy.
Wstaliśmy i w milczeniu podeszliśmy do okna. Miasto było pogrążone w ciemnościach. Tylko pojedyncze latarnie mrugały pomiędzy kamienicami. Staliśmy boso wpatrzeni w swoje odbicia w szybie, jak w boski wizerunek, zmawiając w myślach profaniczne pacierze. Dziewczyna wtuliła się w moje chude ciało, jakbym mógł ją obronić, jakbym cokolwiek znaczył. Przemknęło mi przez głowę, że jest to forma przebłagiwania przeznaczenia.
Za oknem powoli, jeden po drugim, zaczęły włączać się reflektory jednostek obrony przeciwlotniczej. Kilka postaci wyszło na ulicę, pospiesznie dopinając płaszcze i kierując się w stronę schronów. W niektórych oknach zapaliły się świece i latarki. Dzielnica zanurzona do połowy we mgle rozświetlała się kolejnymi bladymi punkcikami. Wyglądała teraz jak śnięta ryba wyłaniająca się bezwładnie z oleistej kałuży. Słupy światła stanowisk artylerii chwiały się lekko, jak wątłe przeźroczyste drzewa. Głębokie tętno silników nadlatujących samolotów, z początku ledwo słyszalne, teraz zlewało się w jedną fałszywą nutę tytanicznego pomruku. Lukrecja odwróciła wzrok od okna i jeszcze mocniej mnie objęła.
Staliśmy tak przez kilka minut wyczekując okropnego wycia syren, które przepowiadaliśmy sobie każdej nocy. Wreszcie dziewczyna puściła mnie i odeszła w milczeniu do łóżka. Patrzyłem przez chwilę, jak starannie zawija się w koc i podkurcza kolana, żeby było jej cieplej. Odwróciłem się i spojrzałem na niebo. Gdzieś wysoko, ponad atramentowymi chmurami ryczały silniki naszych bombowców pozwalając miastu na rytualny powrót do swoich koszmarów.

Tematy Pomocnicze I

Co zrobiłby Chopin, poznawszy historię muzyki wyłożoną od jego przyszłych dokonań po free jazz?
Czy wysłuchawszy dokonań Charlesa Mingusa, postawiłby krok pierwszy, czy ostatni?
Czy można stworzyć żarówkę nie znając pochodni?
Jak wiele pięknych rzeczy pominięto tworząc samolot?

Historia jednego buga

Na początek definicja:
Bug oznacza w slangu programistów komputerowych usterkę w działaniu programu. Nierzadko jest to (i stąd właśnie nazwa) niewielka, ale cholernie złośliwa pomyłka programisty. Często zdarza się, że usunięcie jednego buga jest na tyle ciężkie, że programista (nawet światły i doświadczony, za jakiego oczywiście się uważam) spędza przy nim parę dni. Nie daje mu to spokoju sumienia, gryzie po nocach nie dając zażywać snu. Ostatecznie programista, jak dowodzą psychologowie, w odruchu asercji swojego wysokiego mniemania o sobie, o swoich możliwościach oraz przenikliwości, a także mając na uwadze, jak wiele już zrobił, by cholerstwo wyeliminować, wpada na różne pomysły, które w jego oczach usprawiedliwiają istnienie buga. Teorie takie to bardzo rzadko złośliwość oprogramowania, czy własna krótkowzroczność, częściej zaś spisek żydowsko-masoński, globalny terroryzm, zawiść całego środowiska programistycznego hołubiącego inne technologie etc.

Za chwilę przedstawię bliżej jednego buga pozaprogramistycznego, z którym walczyłem już dobrych parę miesięcy. Wczoraj go usunąłem.

Objawy: co wracam z imprezki, mam sporego siniaka pod lewym kolanem.
Wstępna diagnoza: wypierdoliłem w coś podczas pląsów, wyjebałem się podczas drogi na chatę, znowu się z kimś biłem.
Czynnik budzący niepokój: niczego z powyżej wymienionych nie pamiętam, a film urywa mi się rzadko.


Diagnoza po wstępnym rozpoznaniu (czas: +1 tydzień po uwzględnieniu czynnika budzącego niepokój po raz pierwszy): film urywa mi sie na skutek przypierdolenia w kolano.

Diagnoza po wstępnej analizie i sprawdzeniu istnienia podobnych przypadków w Google (czas: +3 tyg.): ludzie podszywający sie za moich kolegów zmówili się (choć nadal podejrzane wydawać by się mogło, że dzielą się na 4 nieznające sie grupy) i kiedy jestem już nieco skuty, aplikują mi eter, napierdalają młotkiem w okolicach rzepki kolanowej i ocucają pod domostwem ukrywając swoją tam obecność.

Diagnoza po szczegółowej i wnikliwej analizie (czas: +8 tyg.): choruję na szczególnie rzadką chorobę (góra 1 przypadek na 7 mld. ludzi), która objawia się tym, iż po nadużyciu alkoholu, pod lewym kolanem pojawia mi sie wizerunek Matki Boskiej Płaczącej, która ma mnie nawoływać do porzucenia nałogu, jednak nad ranem siniak już Matki nie przypomina.

Wczoraj udało mi sie odkryć prawdziwe źródło.
Otóż, jak to zwykle w Łodzi bywa, będąc mną, wsiadłem do nie tego tramwaju co trzeba. Aby zdążyć na czas w umówione miejsce musiałem iść z buta około 8 km, czego już dawno nie robiłem. Po jakimś siódmym kilometrze doznałem olśnienia - coś mnie zaczyna napierdalać pod lewym kolanem! Okazuje się, że w bocznej kieszeni spodni, która znajduje się na rzeczonej wysokości, tuż pod kolanem, zawsze chowam klucze do chaty. Spory to pęk, a więc rytmiczne stukanie, będące niezauważalne na krótką metę, sprawia ból po przejściu kilku kilometrów.
Tak! O to chodzi. Po pijaku nie raz robiłem podobne dystanse, ale każdy zdrowy Polak wie, że bólu nie odczuwa się wtedy praktycznie żadnego (a przynajmniej nie odczuwamy go my, berserkerzy). Poszukiwanej przyczyny powstawania siniaków nie miałem prawa zaobserwować z rana, gdyż, jak można się spodziewać, klucze służyły mi do otwarcia drzwi na chacie, a po wejściu odkładałem je zwyczajowo na półkę.

Moje interesy z Cipitanią

Tak, jak kolega mi mówił. Było go słuchać.

Miesiąc będzie temu, jakem sobie umyślił biznes stulecia. Jak większość biznesów lecia powyżej dekady, trzeba było mieć tylko kaskę na rozruch, a reszta poleci już sama. Poszedłem zatem tu i tam, tutaj zadzwoniłem, tam napisałem biznesplan i jakoś udało się wyciągnąć pieniądze na procent przyzwoity. Uradowany, że najtrudniejsza część za mną, przystąpiłem do konkretów. Złożyłem internetowe zamówienie na kontener cipitańskich zabawek.

- Uważaj, stary. Czasem przez pomyłkę potrafią nie zapakować tego towaru, co trzeba – ostrzegał kolega dobrze mi życząc.

Było słuchać, ale gdzie tam. Już to ja widziałem, że w papierniczym upchnę świecące gumki myszki, do pasmanterii wepchnie się guziki z bohaterami kreskówek. Antoni spod dwunastki mówił, że ma namiary na emerging market związany z upłynnianiem kredek świecowych oraz tranzystorowych radyjek w kształcie banana. W kamienicy naprzeciwko notowano bezprecedensowy wzrost obrotów w handlu sześciennymi piłkami na sprężynkach. Wszystko dokoła, gdzie nie sięgnąć wzrokiem życzyło i obiecywało mi złote góry sukcesu. Pięćset procent marży. Minimum.

- Dalibóg, bracie. Obyś nie zdziwił się przy rozładunku – prawił dobry mój kumpel, lecz słowa jego puszczałem mimo uszu, a zmarszczki zatroskania mimo oczu.

Wypozycjonowałem się w dzielnicy za pomocą szyldu przy domofonie oraz kilku drogowskazów niebieskim sprayem i oczekiwałem na nadejście upragnionego transportu.

Pamiętam, jak dziś, minę kolegi mojego, kiedy wyjeżdżaliśmy do składu odebrać mój wyśniony kontener. Zaciskał swoje kciuki, a twarz jego mówiła "obym się mylił".

Podpisawszy wszystkie papiery, podstemplowawszy tu i ówdzie to i tamto oraz pomówiwszy z tym oraz owym i poczekawszy niejednokrotnie w urzędowej kolejce przed tymi, tamtymi, a także owymi drzwiami, wszedłem z wszelkimi możliwymi papierami, rękojmiami, zapewnieniami oraz aktami na plac, na którym stała metalowa skrzynia wielkości spożywczaka.

Podszedłszy bliżej usłyszałem jakieś dziwne chrobotanie. Wydawało mi się także, że zabawki posapują, a nad skrzynią unosi się delikatna para. Odwróciłem się lekko zaniepokojony i zobaczyłem, że mój przyjaciel, który stał za mną, bardzo posmutniał.

Wiedząc już czego się spodziewać zerwałem plomby, uwolniłem zatrzaski i odryglowałem skrzynię. Nie zdążyłem nawet zareagować, a już tysiące małych Cipitan łasiło się do moich nóg, wspinało po ramionach i lizało szyję. Oganianie się i strzepywanie ich z ramion niczego nie dawało. Na miejsce dwóch strzepniętych wchodziło natychmiast pięciu nowych. Przymknąłem załzawione oczy.

Zwrot z inwestycji będzie znikomy, bo w drodze do domu, co bystrzejsi Cipitanie odłączyli się od pochodu i znaleźli sobie pracę w charakterze masażystów i kucharzy.

Rosewell - kolebka poezji amerykańskiej















dobrze jest a to dlatego
że nie kroi on mnie
lecz ja jego

Wielki krok - pierwsze minuty

Naprawdę czuję się wspaniale.
Leżę na własnym łóżku, patrzę na własny telewizor. Wypoczywam.
Papieros w ręce prawej, pilot w lewej. Na ekranie mój chudy idol mówi do dziewczyny „Miło cię było poznać”. Ona odpowiada „Ciebie też”. Niespiesznie opuszczają oczy - on twardziel, ona z kompleksem. Historia zmierza oczywiście do tego, żeby spotkali się jeszcze, bo to czterdziesta minuta filmu. Będzie niejeden zwrot oraz powieje dłużyzną. W zasadzie mi się nie spieszy.
Lubię ten film, ale pilot się przyda, bo puścili reklamy. Wydycham dymka i nonszalancko kieruję wiązkę podczerwieni w odbiornik. Lubię również siebie, bo jestem taki luźny.

- Dni otwarte w salonach...
- Przerywamy program, aby nadać...
Oj, będzie wojna. Reklamy przerwali.

Spikerka buraczana z podniecenia. Ja się stresuję.
Tragedia jakaś będzie. Rozkładam się bardziej stanowczo na wznak, żeby nie osunąć się nieelegancko na podłogę, kiedy mi serce stanie. Mam ochotę wcisnąć power. Nie robię tego metodycznie - na horrorach nie zamyka się oczu.

- Podano do oficjalnej wiadomości...
Będzie źle. Baba zaczyna się jąkać i chyba płacze.
- Przed chwilą człowiek zrobił wielki krok w swojej historii ewolucyjnej. Krok, skok...
Powiedz. Daj mi tę oficjalną wiadomość. Przemów do mnie wyrazami.
- Lekarstwo na śmierć stało się rzeczywistością!

Zakładam buty i upycham całą kasę po kieszeniach. Fajki skoczą.

***

Przed wyjściem zauważam, że kobiecina została zastąpiona przez reklamy. Ktoś szybko podjął decyzję. To będzie najdroższy bloczek w historii.

Na schodach wyprzedzam jakiegoś dziada. Też pewnie nałóg.
Potem robi mi się przykro. To duży niefart, że w tym wieku. Potężny dół to być musi. Mimo wszystko dół.

W sklepie każdy już wie. Wszyscy czerwonawi. Jakiś Mistrz pije piwo prosto z półki. Czyżby powiedzieli, że to już działa? A może po prostu akurat teraz dał na luz?
Przestępuję z nogi na nogę. Kolejka jak nigdy. Babcia dwa metry przede mną bierze pięć litrów gorzały. Doznaję na widok tego arsenału impulsu konsumpcyjnego, jednak przypominam sobie w samą porę, że dwie flaszki stoją w lodówce.

- Proszę pallmale za wszystko.
Z zażenowaniem konstatuję, że w kieszeniach zmieściłem ledwie paręnaście złotych. Na dwie paczki będzie.
- Za resztę jakiś klej do plastiku. Ten większy.

***

Otwieram drzwi od mieszkania i w ogóle się nie dziwię.
- Drzwi otwarte w salonach...

Teraz dopiero uderza mnie pytanie. Czy coś się zmieniło?
Mam więcej szlugów na stanie i tubę kleju. Natychmiast rozpoczynam rozmyślać, o co mi mogło chodzić z klejem akurat. Dochodzę do ciekawych wniosków.

Szybciutko ...

Przede chwila że się tak wyrażę dotarło do mnie że Kiepodżin mieszka w naszym serwerze DNS. Ha! Tak dokładnie - kolega Solus zawsze chodzi na faję na klatkę która to sąsiaduje z nasza serwerownią. Sprzątaczka chciała podnieść z rana swój iloraz kreatywności i wyniosła jedną z macierzy dyskowych na klatkę podczas porządków. Laska wie że macierze są HOT SWAP ale nie czai jeszcze tego że same się nie swapują - jeszcze nigdy ich nie odniosła na miejsce. Pracujemy nad nią. Pech/traf chciał że wyniosła macierz z DNS'em to dlatego znów dziś ten twór ze stajni MS mnie zawiódł. Część odpowiadająca za potrzbną mi domenę została na klatce - w tej wyniesionej części mieszka nasz Dżin. Wkurwiony Kiepodżin nawiedzał ludzi na klatce - stąd atak na Solusa - chciał do chłodnej serwerowni w TERABAJTY PRZESTRZENI i GIGAHERCE ZEGAROTYKÓW. Ponoć w sprawę DNS'a wmieszany jest nasz Admin. Jest tak zaabsorbowany Kiepodżinem że od kilku miesięcy nie mamy BACKUPÓW, NAT to fikcja a FIREWALL jest używany tylko w celach okultystycznych do składania ofiar Dżinowi w postaci Płonących Kiepów.
Jutro przekazuję sprawę do Strefy Jedenaście.

Meandry idiomatyki, czyli baśń o tym, że nie należy mówić brzydko

Poniedziałek. Skill niewiele wyższy od zera. Wyszedłem przeto zajarać.
W miejscu do tego przeznaczonym stoi słoik, do którego pospołu z innymi nałogami kiepujemy. Zwykle, kiedy odkręcam tę naszą popiołkę, nic szczególnego się nie dzieje. Tym razem ze słoika wyszedł Dżin i mówi do mnie w te słowa:
- Krzysztofie. Jestem Dżinem kiepownicy. Spełnię jedno twoje życzenie.
- Ej, weź nie pierdol! - odrzekłem radośnie nie zastanawiając się ni chwili. Chciałem jeszcze powiedzieć, że pragnę pokoju na świecie i ogólnej życzliwości, ale on zniknął.

Coś mi mówi, że mamy teraz kosę.

Globalna chujnia

Odrobinę światła na teorię chujni wielkości strefy czasowej rzuca ilustracja po lewej.
Została ona wykonana przez pilota zaginionego w 1966 roku Airbusa. Na pokładzie poza pilotem i obsługą znajdowało się około 2500 infantów. Rysunek był owocem pierwszej aktywności pilota po wyjściu z 30-letniej śpiączki katatonicznej.



Źródło: "Bermuda Triangle Mystery Solved", Lawrence David Kusche.

Tutaj do kupienia w Amazon.com.

Sprawcy chujowego dnia




Tak wyciera się łysina podczas przebywania w pomieszczeniu z podwieszonym chujem.
















Obrazek prezentuje świadome umieszczanie chuja przez osoby trzecie. To właśnie tytułowi sprawcy chujowego dnia.

Chujowy Dzień.

Wstajesz z łóżka. Czujesz od rana że coś jest nie tak. Wstajesz lekko zmęczony, w ustach czujesz ten smak, znajomy smak. W drodze do pracy w tramwaju, metrze, autobusie czujesz zapach, ten zapach, znajomy zapach. Wszystkie zmysły wskazują na jego obecność. Podobnie w pracy, na miejscu. Niezależnie od tego z kim i gdzie pracujesz twarze ludzi przypominają jeden kształt. Widok z za okna … ? Przesłania ci on. On w swoim jestestwie stanowi o tym dniu. On jest tym dniem a ty poruszasz się w nim. Czasem jest lekko obok, czasem zaraz nad głową. Uważaj na włosy! To właśnie dzięki niemu kiedyś będziesz łysy. Potrafi wisieć tak nisko nad głową że powoli wyciera się łysina.

Chuj. To o nim mowa.

Zastanawiam się nad rozwiązaniem, które, pozwala na zawieszanie takiego chuja w dowolnym miejscu i czasie na dowolnie długi okres (przynajmniej kilka godzin).
Pierwszy pomysł, jaki wpadł mi do głowy to STEROWIEC. Ostatnio nad miastem latał sterowiec allegro. Kto wie, może miał podwieszonego chuja? Sterowiec jest o tyle dobry, że lata powoli, pozwala chujowi zawisnąć na dłuższa chwile i spotęgować uczucie chujowego dnia. Słaba strona sterowca to chyba właśnie to, że lata powoli, nie rozsiewa uczucia chuizny dość szybko.

Pozostaje rozważenie wielkości zawieszonego chuja. Jeśli chuj jest wielkości dzielnicy to spokojnie może być pod sterowcem zawieszany a sam sterowiec nie musi nawet zbytnio się poruszać. Jeśli jest mały potrzeba czegoś szybszego jak np SAMOLOT. Jeśli założymy, że chuj jest rozpylany np jak nawóz to samolot jest świetnym środkiem do aplikowania chuja. Za teorią użycia samolotu przemawia to, że mój szef lata awionetką. A nikt tak nie potęguje uczucia chujowości jak własny osobisty przełożony.
Jeśli natomiast założymy, że jest jeden wielki chuj to trzeba by go na czymś powiesić. BALON?. No, bo jeśli chuj jest ogromny przykrywa swoim zasięgiem dzielnice lub miasto, to nie ma sensu poruszać się w jakiś inny sposób jak ze wschodu na zachód i przychodzić wraz ze wschodem słońca do kolejnych miast.

Szczytem megachujni byłyby chuj wielkości strefy czasowej. Kształtem może przypominałby bardziej banana ale jakże skuteczny byłby taki chuj. Należałoby rozpatrzyć wtedy możliwość zupełnego braku ruchu ze strony chuja. Obracająca się ziemia i nieruchomy chuj jak poprzeczka z podziałką południków w globusie. Chuj w regularnych odcinakach czasu przykrywałby sobą naprawdę spory obszar.

Można by też rozpatrzyć poruszanie się takiego chuja w kierunku przeciwnym i zgodnym z kierunkiem obrotu ziemi co dawałoby możliwość „zawisnąć” chujowi na dłużej nad pewnym obszarem a gdzie indziej z kolei pojawić się tylko na chwile.

Oczywiście wyżej wymienione przypadki należałoby rozpatrzyć tylko w przypadku gdyby chujowy dzień nastawał globalnie dla danego obszaru. Tak nie jest. Często podczas chujowego dnia spotykamy osoby uśmiechnięte i szczęśliwe. Stąd też obstaję za teorią małego prywatnego chuja. Co do samego sposobu podwieszania. Widzę dwie możliwości.

- My sami stanowimy dla chuja niewidoczną zawieszającą siłę.
- Inni zawieszają go nad nami w sposób mniej lub bardziej świadomy.

W każdym z przypadków chuj pozostaje zawieszony na krążku liniowym lub ich zestawie pozwalającym na swobodne jego przemieszczanie w ograniczonym polu.

Koniec cz. 1

W następnym poście postaram się przedstawić min. za pomocą ilustracji system bloczków do podwieszania i utrzymywania chuja.

Sobotnie jechanie pi-ema

Zasiadłem ci ja wygodnie w wannie. Rozłożyłem całościowo swoje jestestwo i wyleguję się przaśnie. Kiedy już utulony smętnym dźwiękiem wody sączącej się z mojej wyczesanej baterii, przymknąłem powieki i jąłem wizualizować co przyjemniejsze sytuacje, nagle rozpoczął telefon mój grać Fin de Siecle. Curva – myślę sobie – raz, że przerywa mi ekstraordynarną fabułę półsnu, dwa, że odgrywa te swoje sygnały w pokoju, nie w łazience. Postanowiłem dać mu czas. I dałem – pół minuty, a on dalej, żebym odebrał. Wstaję z bólem i ociekając wodą powłóczę nogami w kierunku wydzierającej się wniebogłosy komórki. Tak słucham – przemówiłem do mojego molestatora ciekaw, z kim to ja rozmawiam, bo rzecz oczywista, że się skubaniec zastrzegł. Przedstawił się, ale nie znam cudaka. Po kilku sekundach i "możesz raz jeszcze?" skonstatowałem, że będzie to pogawędka z pi-emem, który przejął zdychający projekt, w którym ostatnio brałem udział. O żesz ty w mordę – myślę sobie – to tutaj sobota, ja w wannie się pławię, a ty mnie będziesz wypytywał o postęp prac? Już ja cię pojadę – myślę, a mówię, że ogólnie mi bardzo przyjemnie i tego typu debiuty konwersacyjne wciskam. Nie jest to do końca kłamstwo, bo w międzyczasie znowu zanurzyłem się w przeważającej większości w słodkich czeluściach wanny. Jeszcze był wesół, kiedy dotarł do niego pierwszy skrót. "Widzisz, FTP podejrzanie się zachowuje" – badam teren i z radością słyszę jak interlokutor nerwowo przełyka ślinę. Och, jak wykłada się na tak prostych terminach, to dojadę go w dwie minuty tak, że zapomni, po co dzwoni. "Ale czy to się da rozwiązać? Czy są jakieś perspektywy?". Teraz to już uśmiecham się po całości. Perspektywy – nie tędy droga, przyjacielu, ale sam tego chciałeś. "Otóż wygląda to tak, że dopóki maszyna stoi za NAT'em to z poziomu aplikacji dostajemy 403 zarówno na pasywnym, jak i aktywnym. Ten sam terminal zachowuje się normalnie, kiedy łączę się spoza dotnetu". Trafiony. Zatopiony. Cisza kabla, jak mówi poeta. Po dziesięciu sekundach wsłuchiwania się w sapanie robi mi się trochę przykro. "Ale pracuję nad tym. Spróbuję wykorzystać zewnętrznego egzeka. Nie obiecuję, że to zadziała, ale tak, czy inaczej kod i materiały macie do poniedziałku na skrzynce. Z punktu widzenia użytkownika zmiana będzie niezauważalna". Coś tam jeszcze próbuje mi przekazać, że dziękuje, że to bardzo dobrze i w ogóle sprawia wrażenie, że wdzięczność przepełnia jego serce, że tak szybko to wszystko się odbędzie.

Już nie słucham. Odkładam dumny z siebie komórkę i po zaledwie trzydziestu minutach przypominam sobie, że mamy piątek.