***

Otworzyłem oczy i powoli wychodziłem ze złego snu. Próbowałem w nim uciec przed spadającą lawiną. Nogi grzęzły mi coraz głębiej w zaspach z każdym postawionym krokiem, a nawałnica śniegu zbliżała się dudniąc ponuro i nieodwołalnie. Przerażony próbowałem resztkami sił oddalić się od niej jeszcze na przynajmniej kilka metrów. Odwlec nieuniknione pogrzebanie żywcem. Kiedy poczułem pierwsze uderzenie w plecy, coś chwyciło mnie za rękę.
Podniosłem się i spojrzałem na Lukrecję. Siedziała skulona na łóżku. Była odwrócona do mnie tyłem, ale paznokcie jej lewej dłoni nerwowo wbijały się w moje przedramię. Drugą ręką okryła sobie głowę tak, jak dzieci, kiedy próbują z całych sił stać się niewidzialne. Spod szarej koszuli nocnej widać było równą linię wystających kręgów dziewczyny. Oddychała szybko, a dymek pary z ust unosił się nad jej głową.
Delikatnie pogładziłem dłoń, którą wpijała mi się w skórę. Po chwili Lukrecja poluźniła uścisk, cofnęła rękę i zaczęła powoli rozczesywać włosy. Odwróciłem się i spojrzałem na zegar stojący na podłodze po mojej stronie łóżka. Księżyc próbujący przebić się przez grube granatowe chmury stanowił jedyne źródło światła w pokoju, więc dopiero po kilku sekundach zobaczyłem wskazówki. Była czwarta w nocy.
Wstaliśmy i w milczeniu podeszliśmy do okna. Miasto było pogrążone w ciemnościach. Tylko pojedyncze latarnie mrugały pomiędzy kamienicami. Staliśmy boso wpatrzeni w swoje odbicia w szybie, jak w boski wizerunek, zmawiając w myślach profaniczne pacierze. Dziewczyna wtuliła się w moje chude ciało, jakbym mógł ją obronić, jakbym cokolwiek znaczył. Przemknęło mi przez głowę, że jest to forma przebłagiwania przeznaczenia.
Za oknem powoli, jeden po drugim, zaczęły włączać się reflektory jednostek obrony przeciwlotniczej. Kilka postaci wyszło na ulicę, pospiesznie dopinając płaszcze i kierując się w stronę schronów. W niektórych oknach zapaliły się świece i latarki. Dzielnica zanurzona do połowy we mgle rozświetlała się kolejnymi bladymi punkcikami. Wyglądała teraz jak śnięta ryba wyłaniająca się bezwładnie z oleistej kałuży. Słupy światła stanowisk artylerii chwiały się lekko, jak wątłe przeźroczyste drzewa. Głębokie tętno silników nadlatujących samolotów, z początku ledwo słyszalne, teraz zlewało się w jedną fałszywą nutę tytanicznego pomruku. Lukrecja odwróciła wzrok od okna i jeszcze mocniej mnie objęła.
Staliśmy tak przez kilka minut wyczekując okropnego wycia syren, które przepowiadaliśmy sobie każdej nocy. Wreszcie dziewczyna puściła mnie i odeszła w milczeniu do łóżka. Patrzyłem przez chwilę, jak starannie zawija się w koc i podkurcza kolana, żeby było jej cieplej. Odwróciłem się i spojrzałem na niebo. Gdzieś wysoko, ponad atramentowymi chmurami ryczały silniki naszych bombowców pozwalając miastu na rytualny powrót do swoich koszmarów.

Brak komentarzy: